Kapłan od serca (wywiad z ks. dr. Ryszardem Banachem)


Rozmowa z ks. dr. Ryszardem Banachem, historykiem Kościoła, archiwistą oraz przewodniczącym Diecezjalnej Komisji Historycznej w Tarnowie o powołaniu, przeszłości oraz ... jak być człowiekiem. Rozmawiała Małgorzata Budzik.

Małgorzata Budzik: Historia – to dla Księdza pasja, czy raczej zawód?

Ks. dr Ryszard Banach: Odpowiem tak: lubię to, co robię. Pochodzę z parafii gręboszowskiej. W Gręboszowie było dużo pamiątek historycznych, to robiło na mnie wrażenie. Jako dziecko chodziłem na jarmark do Nowego Korczyna w odległości kilku kilometrów od domu. Kobiety, z którymi wówczas wędrowałem do Nowego Korczyna, opowiadały dużo o św. Kindze. Wymieniały się różnymi ciekawostkami na jej temat. To było pierwsze moje zetknięcie się z tą świętą i związaną z nią historią. Później tak się złożyło, że byłem kapelanem w Starym Sączu i już się zaprzyjaźniłem ze św. Kingą na stałe.

M.B.: A kiedy z kolei zaczęła się przyjaźń Księdza z Klio?

R.B.: Działo się to wtenczas, kiedy byłem studentem w Lublinie. Wtedy do władzy doszedł Edward Gierek. Chciał się przypodobać wszystkim i postanowił sprowadzić prochy mjra Henryka Sucharskiego do Polski. Wcześniej postać bohaterskiego majora była zupełnie pomijana. Tak się złożyło, że on także pochodził z Gręboszowa. W  gminie wybudowano szkołę z funduszy polonijnych i chciano nazwać ją imieniem mjr Sucharskiego. Władze jednak nie wyraziły na to zgody. Nadano nazwę ogólną obrońców Westerplatte. Na początku lat 70.
o pomyśle Gierka pisała cała prasa, zwłaszcza w Gdańsku i w północnej części Polski. Koledzy moi ze studiów na KUL-u wiedzieli, że się tym żywo interesuję i przynosili mi artykuły. Pisano w nich tak, aby zrobić go czerwonym, a przynajmniej różowym. Aby był godnym do zaakceptowania dla władzy. Miał życiorys ku temu dobry, jako syn chłopa, pochodzący z rodziny działacza ludowego Jakuba Bojki, który był krewnym matki majora Sucharskiego. A znany był między innymi z prowadzenia zawziętej walki z klerem. Mnie jednak w całej tej sprawie coś nie pasowało. Nurtowała mnie pewna rzecz…

M.B.: Niedowierzanie może być zatem konstruktywne?

R.B.: Tak jest, w pewnym sensie. Dlatego pojechałem do Gręboszowa, żeby sprawę wyjaśnić.  Poszedłem do siostry mjra Sucharskiego, Anny Bugajskiej. Chciałem poznać prawdziwą historię jej brata. Siostra wyciągnęła starą przedwojenną walizkę i powiedziała: „To są wszystkie pamiątki po moim bracie”. Znalazłem tam woreczki z ziemią, obrazki, modlitewniki ręcznie podpisane, tajemnice różańcowe oraz teksty modlitw. Nawet był tam spis członków oficerskiej Róży Różańcowej utworzonej przez niego w obozie jenieckim, do którego trafił po obronie Westerplatte. Wśród tych różności odnalazłem także życzenia na kartach od
ks. Piotra Halaka, wysyłane przez niego na przestrzeni kilku lat. Ja to przejrzałem, przeczytałem listy. To było zupełnie inaczej, niż przedstawiała władza. Sucharski był mocno zaprzyjaźniony z kapłanem, który uzdrowił go w dzieciństwie z choroby. Później proboszcz wysłał chłopaka do szkoły w Tarnowie. Myślał, że zostanie księdzem. Major okazał się dobrym człowiekiem, a ks. Halak był mu duchowo bliski.

M.B.: Czy ks. Piotr Halak był także Księdza mentorem?

R.B.: Osobiście go  nie znałem. Ksiądz Piotr Halak był proboszczem w Gręboszowie za czasów moich rodziców, przed wojną. Później pisałem o nim trochę. Zajmowałem się jego życiem, a szczególnie duszpasterstwem.

M.B.: Zapewne spotkanie z siostrą mjr. Henryka Sucharskiego wpłynęło w jakiś sposób na dalsze losy Księdza?

R.B.: Wówczas napisałem artykuł, który został opublikowany w „Przewodniku Katolickim”. Próbowałem przesłać go wcześniej do Krakowa, ale tekstu nie przyjęli w „Tygodniku Powszechnym”. W Poznaniu natomiast podziękowali i jeszcze honorarium wypłacili. Artykuł odbił się szerokim echem. W Gdańsku księża mieli temat do kazań. Nawet biskup Jerzy Ablewicz napisał list pasterski. Wspomniał w nim o ojczyźnie i bohaterach narodowych, akcentując szczególnie osobę majora Sucharskiego.  To był pierwszy mój artykuł.

M.B.: Mam wrażenie, że bardziej niż daty i fakty liczą się dla Księdza ludzie, pamięć o ich indywidualnych doświadczeniach…

R.B.: To wynika naturalnie, tak jest po prostu. Kiedy pracowałem w Archiwum Diecezjalnym, jeszcze pod koniec lat 80., przychodził czasem do mnie Stanisław Potępa. Co prawda miał on związki z PZPR, ale jako dyrektor Muzeum Okręgowego, był ważną figurą w Tarnowie. Wstąpił wówczas jednego razu i zaprosił mnie na spotkanie do Ratusza – tak jak teraz uczyniła to Pani w związku z sesją poświeconą jubileuszowi Diecezji Tarnowskiej. Potępa poddał projekt encyklopedii Tarnowa. Przygotowałem mu spis haseł z zakresu tematyki kościelnej. Przez jakiś czas szukał ludzi do współpracy. Jednak nic z tego nie wyszło. Wykorzystał zebrany materiał i zaczął pisać swój przewodnik.

M.B.: Jak ocenia Ksiądz, jako historyk, serię przewodników dra Potępy?

R.B.: Te pierwsze tomy były udane. Ale później miał pewne trudności z utrzymaniem dotychczasowego poziomu. Brakowało mu takiej prawej ręki. Wprawnej kobiecej ręki trzeba było wtenczas mu do pomocy. Ludzie wielcy mają bowiem zazwyczaj swoich asystentów, którzy zajmują się takimi żmudnymi czynnościami. Drobiazgi techniczne czy organizacyjne często wylatują z głowy zaprzątniętej wieloma sprawami. Później nie dostrzegał właśnie takich drobiazgów. Nikt też nie robił porządnej korekty jego tekstów. Kobiety mają wiele cierpliwości i serca do takich spraw, dbają o każdy szczegół, są skrupulatne. Trzeba powiedzieć, że dziś zrobiłby pewnie jeszcze więcej dobrego.

M.B.: Wtenczas ktoś jeszcze inspirował Księdza?

R.B.: Drugą postacią, która mnie wówczas zainteresowała była także wychowanka ks. Halaka – Stefania Łącka. Uczęszczała ona do seminarium nauczycielskiego, potem pracowała w redakcji pisma „Nasza Sprawa”. Stefania była taka koleżeńska, dobra. Ona nie umiała nienawidzić. Miała takie swoje powiedzenie: „Miarą miłości jest czas poświęcony drugiemu”. Powtarzała je często.

M.B.: Myśl o potrzebie obecności, bycia dla drugiego człowieka towarzyszyła Księdzu od najmłodszych lat?

R.B.: Tak jest. Dzisiaj nawet rodzice nie mają czasu na to, aby pobyć ze swoimi dziećmi. Myślą, że wszystko można kupić. Jednak nie tędy droga. Nie chodzi o to, by harować. Ale o to, by po prostu być z tym dzieckiem. Dać mu swoją obecność. To najcenniejszy dar, który matka i ojciec mogą mu ofiarować.

M.B.: W tym kontekście nasunęła mi się inna sentencja. Podobno historia jest nauczycielką życia – prawda to?

R.B.: Tak sadzę. Wszystko, co kiedyś przeżyłem i doświadczyłem, a także studium historii sprawia, że w sposób naturalny korzystam z tego do dzisiaj. Do tej pory poznane postaci mają dla mnie wielkie znaczenie i niezmiennie robią silne wrażenie.

M.B.: Kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się i Ksiądz uścisnął moją dłoń, nasunął mi się pewien wyraz. Chciałam teraz – korzystając z nadarzającej się okazji – zapytać, co oznacza dla Księdza słowo dobroć?

R.B.: Nie zastanawiałem się nad dobrocią, jak być dobrym. Po prostu – trzeba być sobą. A bycie dobrym? Nie mam takiego nastawienia, że robię coś specjalnie. Wszystkim ludziom to się należy. Trzeba ich szanować, wysłuchać, mieć dla nich czas. Każdy człowiek jest ważny!

M.B.: Dziękuję Księdzu za rozmowę!

Ks. Ryszard Banach – doktor teologii w zakresie historii Kościoła, adiunkt na Wydziale Teologicznym, Sekcja w Tarnowie Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie; przewodniczący Diecezjalnej Komisji Historycznej w Tarnowie oraz komisji historycznej w procesie kanonizacyjnym bł. Karoliny Kózkówny, archiwista Instytutu Teologicznego i Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie; zainteresowania: dzieje religijne regionu tarnowskiego i duchowieństwo diecezji tarnowskiej.

Fotografie

1. Ryszard Banach (fot. Marcin Janik).