Opowieści o Tarnowie z przełomu lat 1940-50

Ojciec mój Stanisław rodowity „tarnowian” zwykł był mawiać, gdy opisywane przez kogoś historie mijały się z prawdą, były zmyślone lub mocno podkoloryzowane, że ten ktoś opowiada niestworzone rzeczy – „ćmoje-boje”. Ocena ta wypowiadana była przez Ojca z pewną dozą lekceważenia samego ,,opowiadacza”, jako że Ojciec z natury surowy i łatwo wpadający w gniew w rzeczy samej uchodził za człowieka z charakterem, ważącego słowa i prawdomównego.

Zatem na przekór temu ojcowskiemu powiedzonku postaram się, aby moje tarnowskie refleksje,  aczkolwiek nie ujęte w chronologiczne ramy, były jak najbardziej zbliżone do realiów tamtych lat na tyle, na ile pozwala pamięć a opisywane osoby, miejsca i wydarzenia miały odbicie w ówczesnej rzeczywistości.

Mój Tarnów z przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku to stara pożydowska kamienica przy  Bramie Pilzneńskiej 3-5, gdzie się urodziłem, i do której wprowadzili się moi Rodzice Stanisław i Zofia z domu Materniak jeszcze w latach okupacji niemieckiej[1]. Trzeba dodać, że w rzeczywistości są to dwa przylegające do siebie budynki z numerami 3 i 5, posiadające jedną bramą wejściową i wspólną dla wszystkich klatką schodową. Po wyrzuceniu z niej Żydów z początkiem lat 40., Niemcy wprowadzali do mieszkań  rodziny polskie, które przesiedlali z domów zajmowanych przez nich na urzędy okupacyjne. Tych Żydów, którzy nie chcieli dobrowolnie opuszczać swoich domostw Niemcy rozstrzeliwali także w ich własnych mieszkaniach. Tak było i na Pilzneńskiej Bramie 5. Na piętrze pod, trójką, zastrzelony został jakiś znaczący żydowski duchowny, który zatarasował się w swojej łazience. Jerzy Dumoń wspomina, że jego matka na widok krwi „w przerażeniu uciekła  piętro wyżej i tam wpadła do pierwszego wolnego mieszkania”[2].


Zaraz po wojnie zaczęła działać w Tarnowie Komisja Mieszkaniowa, która to w 1946 r. oficjalnie przydzieliła mojemu Ojcu mieszkanie nr 2 w kamienicy pod nr. 3, jako lokal tymczasowy. Składał się on z „kuchni i 1 pokoi (!) wraz z przynależnymi do tegoż mieszkania innymi ubikacjami”[3]. Przydział mieszkaniowy został wystawiony przez urzędnika od spraw lokalowych  na podstawie odręcznie spisanego na kawałku papieru zaświadczenia, w którym stwierdzał on swoim podpisem fakt zamieszkania pod tym numerem i określił wysokość stawki czynszowej: „czynsz za wymienione mieszkanie wynosi po 25 zł miesięcznie plus za wodę i śmieci”. Na podstawie takiego zaświadczenia wystawiana była tak zwana, karta czynszowa.



Ojciec nigdy nie starał się o zmianę mieszkania, o co miała do niego pretensje i żal moja Matka, która przez całe swoje pracowite życie marzyła o jego zamianie na inne, bardziej słoneczne i w spokojniejszej dzielnicy miasta. Tu trzeba powiedzieć, że w latach mojej młodości dzielnica Zawale nie cieszyła się dobrą opinią. Rynek i przyległe ulice nazywano „dzielnicą cudów”, a po zapadnięciu zmroku raczej omijano ten rejon miasta z daleka. Dzisiaj patrząc z perspektywy lat i znając tamte realia wydaje się, że Ojciec nie będąc „partyjniakiem”, nie miał wtedy żadnych szans na zamianę mieszkania i myślę, że zdawał sobie z tego sprawę.      

Brama Pilzneńska jest uliczką bardzo krótką, a jej nazwa wywodzi się stąd, że niegdyś stała tu brama, przez którą wyjeżdżało się z Tarnowa na wschód do Pilzna, Przemyśla i Lwowa. Według opisu dawna Brama Pilzneńska należała wraz z Bramą Krakowską do najstarszych bram miasta. Na piętrze znajdowała się izba mieszkalna z zawieszonym obrazem Matki Boskiej, „obok bramy była furtka, a po obu jej stronach miały się znajdować baszty”[4]. Tyle historii. Dzisiaj ślad po starej bramie oznaczony jest na jezdni ciemniejszą barwą ulicznej kostki.


Naprzeciw „mojej” kamienicy stoi budynek pochodzący z XVIII wieku oznaczony numerem 4 nazywany „domem kupieckim”, w którym dawniej zatrzymywać się mieli kupcy handlujący towarami i winem. Po wojnie mocno nadwyrężony zębem czasu straszył swoim wyglądem, ale był dla okolicznej dzieciarni miejscem zabaw, zarówno tajemniczym jak i niebezpiecznym. Mimo zakazów myszkowaliśmy po jego zakamarkach, szukając, skarbów. Przez kilka lat po wojnie, chyba do przełomu lat 50.,  parter budynku zajmował Żyd Omachel (!), który miał tam swój sklep z farbami oraz prowadził handel materiałami budowlanymi. Odremontowany z końcem lat 50., aż do 2008 r. mieścił internat żeński tarnowskiego Liceum Technik Plastycznych. Dziś stoi pusty, a jedynym śladem jego dawnej żywotności jest odrestaurowany na zachodniej ścianie budynku i podświetlany o zmierzchu stary słoneczny zegar. Obok tego domu znajdował się plac, który przez długi czas zalegała kupa gruzu po rozebranym w 1945 r. zabytkowym budynku nr 2. Kamienica ta przed wojną stanowiła narożnik ulicy Żydowskiej. W kilkanaście lat później wraz z remontem ,,domu kupieckiego” zagospodarowano pusty plac oddzielając go od obu ulic stylizowanym murem i metalową bramą z  herbem „Leliwa”. Teren ten oddano do użytku młodzieży z „plastyka”, która na dawnym gruzowisku posadziła dwa drzewa: kasztanowiec i klon. Teraz z okien mojego mieszkania spoglądam na ten stojący w środku starego miasta okazały, kilkunastometrowy już, drzewostan, który wiosną cieszy intensywną zielenią listowia klonu i biało-różowym kwiatostanem kasztanowca, a jesienią błyszczy lśniącymi, brązowymi owocami kasztana.



Mój Tarnów z tamtych cielęcych lat, to także chłopaki z podwórka: Jurek Dumoń, Jasiek Kogut, Andrzej Rymek, Bolek Kuryś i rówieśnicy z ulicy Wekslarskiej, Lwowskiej, Bernardyńskiej, Franciszkańskiej, Szerokiej, między innymi Romek Batko, Romek Kornaś, Marian Rygiel, Gienek Krzemień, Henek Mazurkiewicz. Z niektórymi chłopakami zaczynałem, edukację w przedszkolu nr 2 przy ulicy Kołłątaja 14, a potem, jak na przykład z Wieśkiem Oraczem z ulicy Bernardyńskiej i Ryśkiem Schabem z Franciszkańskiej razem chodziliśmy do, podstawówek, najpierw do „Czackiego” a od 1952 r. do „Kopernika”.

W I klasie przez kilka miesięcy nosiliśmy ze sobą specjalne do nauki pisania liter tabliczki z rysikiem. To była taka, podręczna mała szkolna tablica. Napisane białym rysikiem na czarnej tabliczce litery można było wymazać i pisać od nowa. Później pisaliśmy w zeszytach ołówkiem, a w końcu piórem z obsadką i tak zwaną, stalówką. Końcówkę pióra, czyli stalówkę maczało się w kałamarzu z atramentem, stąd palce uczniaków (i nie tylko) były zawsze poplamione na niebiesko, a w zeszytach często były „kleksy”, czyli plamy z atramentu. Na początku kałamarze nosiliśmy do szkoły w tornistrze, dopóki nie zdecydowano żeby jednak pozostawiać je w szkole.  Szkolne ławki, w których siedziało się parami były zupełnie inne jak obecnie. Solidnie zbudowane miały lekko pochyłe blaty, które mogły być otwierane do góry lub zamocowane na stałe i posiadały w górnej części specjalny otwór na kałamarz i wyżłobienia na obsadki. Pod blatem była półka na zeszyty i książki. Pamiętam, że w klasie stała na trójnogu duża szkolna tablica, którą kiedyś niechcący strąciłem. Chryja była straszna, bo tablica pękła na dwie części. Oj! Dostało mi się wtedy, dostało.

Edukację w Szkole Podstawowej im. Tadeusza Czackiego większość uczniów z klasy I a zakończyła w 1951 r. Wtedy to wskutek protestu rodziców, którzy nie zgodzili się z decyzją dyrektora szkoły o usunięciu z programu nauczania lekcji religii, dzieci ze, zbuntowanych klas rozmieszczono w kilku szkołach w Tarnowie. Naszą, trójkę i kilku jeszcze kolegów z klasy, dzięki zabiegom naszych mam, udało się przenieść do Szkoły Podstawowej im. M. Kopernika. Tu było już inaczej, bowiem placówka stanowiła zdecydowanie jedną z najlepszych szkół męskich w Tarnowie, w której pracowali znakomici nauczyciele-wychowawcy. Z sentymentem wspominamy wychowawczynię naszej klasy panią Świerszcz, która uczyła języka polskiego. Matematyki uczyły kolejno panie: Wróblewska, a od V klasy Pani Kalicka, biologii – pani Orłowicz, historii – pani Bobrowska a fizyki pan Plichta. Naukę religii prowadził ksiądz katecheta Emilian Fijałkowski. On to przygotowywał nas do I Komunii Świętej, którą przyjmowaliśmy w Katedrze, a następnie uczył ministrantury. W „Koperniku” lekcje religii odbywały się w szkole, a na niedzielne msze św. chodziliśmy do kościoła oo. Filipinów. Znamiennym dla tamtych czasów (początek lat 50.), a co szczególnie utkwiło w pamięci jest to, że kiedy na Anioł Pański rozdzwoniły się tarnowskie kościoły, lekcje były przerywane, wychodziliśmy z ławek i pod przewodnictwem nauczyciela odmawiana była w klasie wspólna modlitwa. Czasem dzwony „Na Anioł” biły podczas odpowiedzi ucznia, wtedy bywało i tak, że Anioł Pański uratował niejednego delikwenta od niechybnej „pały”. Wtedy skala szkolnych ocen była odmienna od obecnej. Dwójka czyli „pała” była oceną najniższą a piątka najwyższą. Były jeszcze pośrednie „trójki” i „czwórki” oraz plusy i minusy podwyższające lub obniżające, w zależności od prezentowanej przez ucznia wiedzy, wartość oceny.

Chłopcy obowiązkowo uczyli się ministrantury i służenia do mszy świętej. Ale zanim zostało się ministrantem trzeba było, na wyrywki opanować na pamięć po łacinie i po polsku cały liturgiczny tekst oraz bezbłędnie znać posługę ministranta podczas mszy świętej. Jako początkujący ministranci już na godzinę szóstą rano w wyznaczone przez księdza E. Fijałkowskiego dni musieliśmy się stawić w zakrystii Kościoła Księży Misjonarzy. Katecheta każdorazowo przed mszą sprawdzał naszą znajomość liturgii, przepytywał z ministrantury a dopiero potem surowym napomnieniem: „tylko mi nie spać!” dawał sygnał do wyjścia przed ołtarz.                                        

Dla dzieci powojennego Tarnowa często odwiedzanym miejscem zabaw był ogródek jordanowski w miejskim Parku Strzeleckim, gdzie początkowo chodziliśmy pod opieką swoich mam. Znaliśmy także dobrze park Sanguszków w Gumniskach, gdzie zimą zjeżdżało się z tak zwanej „diablej góry” na byle czym: na sankach, nartach (wtedy „deskach”) i ślizgało na wyrobionych „szlajach” na workach, butach lub po prostu na tyłku. Jako 8-9 letni chłopcy sami robiliśmy z drewna, sprzęt zimowy: sanki, narty a nawet to, co nazywaliśmy szumnie, łyżwami. Takim uzdolnionym, konstruktorem był nieżyjący już kolega ze, szkolnej paczki Rysiek Schab (szkolna ksywka „Korea”), później w latach 60. i 70. bardziej znany w Tarnowie jako ,,Toni”, który mieszkał przy ulicy Franciszkańskiej 6.


Sanki, które zbijaliśmy z desek były niziutkie, ciężkie ale stabilne i dobre do zjazdów z wyślizganej stromej górki w pozycji „na ,śledzia” lub „na ,koguta”. Po kawałki desek i drewna chodziliśmy do stolarni Stanisława Zauchy, który miał swój warsztat przy ulicy Wałowej, w miejscu gdzie obecnie stoi pomnik generała J. Bema. W stolarni tej pracował nieżyjący już mój sąsiad z kamienicy Romuald Skrabot, dla którego Zaucha był ojczymem. Według relacji Pawła Skrabota: ,,po powrocie ojca z wojska w 1956 r. budynek stolarni jeszcze stał i zakład przez długi czas funkcjonował. Ojciec pracował tam, aż do jej wyburzenia”[5]. Deski obrabialiśmy zwykle na balkonie przed moim mieszkaniem lub na podwórku. Ojciec mój z uwagą przyglądał się robocie i jak coś nie szło, wygłaszał swoje ulubione powiedzonko: „hebluj synu hebluj, przyjdę z siekierą to poprawię”. Trzeba przyznać, że w kwestii solidności był surowym rzeczoznawcą, ale także chętnie nam pomagał i podpowiadał najprostsze rozwiązania. W kamienicy w sprawach konstrukcyjnych rej wodził bardzo uzdolnionym technicznie, a zwłaszcza plastycznie, kolega z sąsiedztwa Andrzej Rymek. On to przy niewielkiej naszej pomocy zrobił z kilku kawałków drewna i listewek, cud techniki, wózek z drążkową kierownicą i kółkami z łożysk tocznych, które znakomicie się sprawdzały w warunkach „chodnikowych” na ulicy Lwowskiej. Cały wic polegał na tym, że jeden z nas siadał i był kierowcą a drugi rozpędzał wózek i wskakiwał na tył. Wózek był lekki, niski a łożyska nadawały prędkości. Prawie jak na bobslejach. Krzyczeliśmy wtedy na całe gardło: „z drogi śledzie bo wieloryb jedzie”.

Jak opowiadała siostra Andrzeja, Maria Cetera jego wyjątkowe zdolności plastyczne dostrzegł prof. Wiktor Zin z Krakowa, który chciał go nawet wziąć pod swoją opiekę. Niestety Andrzej wyjechał na wieś, tam się zaszył i zmarł w kwiecie wieku 45 lat.

Pierwsze „deski” wyrabialiśmy domowym sposobem, korzystając na początku z fachowej pomocy stolarza Przeklasy, który miał swój warsztat przy ulicy Więziennej usytuowany od strony muru kościoła Bernardynów[6]. Mistrz Przeklasa znany był z tego, że wykonał w swoim warsztacie, bodajże w 1947 r. pierwsze po wojnie ławki do kościoła Bernardynów, które wymieniono na nowe dopiero około 2003 r. Stolarz ten w zamian za solidne wysprzątanie swojego warsztatu podarował nam pierwsze dwie porządne sosnowe dechy i poradził jak je wyprofilować, zagiąć noski, wyżłobić rowek, i w którym miejscu najlepiej będzie zamocować wiązania. Jeszcze wielokrotnie sprzątaliśmy stolarnię pana Przeklasy w zamian za fachową pomoc i wykorzystanie jego narzędzi, aż w końcu mogliśmy się pochwalić swoim pierwszym, nieporadnym wyrobem. Najtrudniej nam szło z wygięciem nosków. Drewno na przemian zanurzaliśmy w gorącej wodzie, wyginaliśmy nad parą i napinaliśmy jak łuk sznurkiem, żeby ustawić wygięcie. Całą tę operację powtarzaliśmy kilkakrotnie ku niezadowoleniu pani Krystyny, mamy Ryśka, bo wszystko odbywało się w ich kuchni, gdzie przez kilka dni gotowała się woda i buchała para z garnka. Mocowanie wiązań było już mniej skomplikowane, bo zrobiono je z pasków ze skrawków skóry, przybitych gwoździami do desek. W pierwszą zimę korzystaliśmy z tych nart na zmianę w trójkę: Rysiek Schab, Wiesiek Oracz i ja. W kolejne zimy mieliśmy już własne, prawdziwe narty z prawdziwymi wiązaniami typu kandahar kupione przez rodziców w sklepie sportowym. Rysiek jednak uparł się i zrobił sobie solidne „dechy z czterema rowkami”, na których skakał ze skoczni stojącej na Górze św. Marcina lub brawurowo zjeżdżał z jednym kijkiem spod ruin zamku, wzbudzając tym wyczynem  podziw u przygodnych widzów.

Jeździliśmy też na łyżwach, ale z braku lodowisk wyszukiwaliśmy w mieście stromizn do zjazdów lub mocno ubitego śniegu. Takim dobrym miejscem do zjeżdżania była „różanka”, obecnie ulica Batorego, gdzie schodzili się młodzi amatorzy szybkiej jazdy z całej okolicy. Rozpędzaliśmy się już od placu Sobieskiego by potem w wielkim pędzie jechać wąskim trotuarem w dół aż po Koci Zamek. Trzeba było tylko uważać żeby nie, rozjechać przechodniów. Dla urozmaicenia budowało się na zjazdach małe skocznie z ubitego śniegu, na których przeprowadzaliśmy, poważne zawody w skokach łyżwowych na odległość. Innym razem doczepialiśmy się do jadących ulicami Tarnowa, nielicznych wtedy samochodów lub kursujących po mieście autobusów. Ponieważ w tamtych latach nie uprzątano z ulic śniegu, tak jak się to czyni obecnie, z czasem ubity śnieg stawał się twardy i śliski jak lodowisko. I tak ulicami Lwowską, Wałową, Krakowską dojeżdżaliśmy, za darmo pod kino „Krakus”, skąd tym samym sposobem wracaliśmy pod dom albo dojeżdżaliśmy dalej ulicą Lwowską pod nie istniejącą już dziś restaurację „Rzędzinianka”. Takim naturalnym lodowiskiem był zasypany obecnie staw kolejowy przy Drodze Do Huty lub staw w Parku Strzeleckim. Ale do tych miejsc było trochę daleko i rzadko się tam wybieraliśmy. Łyżwy mieliśmy różnego rodzaju. Jedne były wiązane do buta paskami, inne miały po dwie „żabki”, które przykręcało się oddzielnie do podeszwy i do obcasa buta specjalnym kluczykiem, a jeszcze inne posiadały tylko jedną „żabkę”  przykręcaną do podeszwy, natomiast w obcasie buta trzeba było od spodu wydrążyć otwór, który zabezpieczony był blaszką także z otworem. Do tego otworu przez wkręcenie wciskało się metalowy bolec zamontowany na tyle łyżwy. Ten typ łyżew był zdecydowanie lepszy od poprzednich, bowiem tylne „żabki” często nie trzymały obcasa i w trakcie jazdy łyżwa spadała z buta. O łyżwy należało dbać, a już na pewno specjalnie troszczono się o ich wyostrzenie.

W słoneczne niedzielne popołudnia celem rodzinnych wycieczek, a także naszych wypraw były tereny Góry św. Marcina z resztkami zamku zbudowanego przez Spicymira Leliwitę około 1340 r. Ruiny tego zamku, a także, straszliwe opowieści o krwawych walkach i tajemnych podziemnych przejściach, pobudzały naszą wyobraźnię i często w te ruiny powracaliśmy.

Idąc w stronę wzgórza „marcinki” ulicą św. Marcina (obecnie J. Dąbrowskiego) zabudowania miejskie po jej prawej stronie kończyły się właściwie za gmachem Sądu Grodzkiego. Po jego minięciu ciągnął się w kierunku torów kolejowych szmat ziemi uprawianej na potrzeby tarnowskiego więzienia. Po lewej stronie ulicy znajdowało się kilka piętrowych i parterowych domów oraz miejska mleczarnia. Za mleczarnią można było skręcić drogą w lewo i  przez przejście na torach kolejowych dojść do pałacu Sanguszków. Idąc natomiast prosto przez szlaban kolejowy szło się utwardzoną drogą (obecnie al. Tarnowskich) w stronę wsi Zawada. Po obu jej stronach ciągnęły się uprawne pola i ogrody, aż po same wzgórze. Odgałęzieniem „drogi do Zawady” była już „wiejska” droga (obecnie ul. Lotnicza), prowadząca do byłego majątku Sanguszków i na trawiaste lotnisko, które używał przed wojną książę Roman. Wprawdzie samoloty już tam nie lądowały, a lotnisko zamieniło się na pastwisko, nazwa się utrzymywała i przyciągała okolicznych mieszkańców, bo obficie rosły tam grzyby, zwłaszcza pieczarki.

Zdarzyło się nam raz czy dwa, że trafiliśmy jak w tym rejonie wojsko odbywało strzelania z działek przeciwpancernych do drewnianych makiet czołgowych. Wtedy na „sanguszkowej” drodze ustawiane były armatki w kierunku strzelania, na wzgórze, a na wysokości biegnącej obecnie obwodnicy miasta ustawiane były w różnej odległości od linii strzału czołgowe tarcze. Cały rejon łącznie ze skrajem wsi Zawada zabezpieczony był uzbrojonymi żołnierzami z czerwonymi i żółtymi chorągiewkami oraz patrolami wojskowymi, które zatrzymywały każdego i nie dopuszczały do rejonu strzelań. Nam chłopakom z Pilzneńskiej Bramy udawało się ominąć wojskowe patrole i z odpowiedniej odległości przyglądaliśmy się ćwiczeniom. Po odbytym strzelaniu żołnierze doczepiali działka do ciągników samochodowych, zbierali tarcze i odjeżdżali do miasta.

W upalne lata mieszkańcy Tarnowa masowo wyprawiali się nad rzekę Biała „Dunajcowi” do Kłokowej lub Pleśnej. Do Pleśnej, która wówczas była popularnym letniskiem dla, miastowych jechało się z Tarnowa pociągiem, który jak mówił mój Ojciec zapalony grzybiarz „jechał z taką prędkością, że można było po drodze wysiąść, uzbierać kosz grzybów i wsiąść z powrotem”. Jak pamiętam w drodze powrotnej z Pleśnej do Tarnowa dachy i zewnętrzne stopnie wagonów osobowych trzeciej klasy oblepione były na całej długości pociągu „wesołym” towarzystwem, wracającym w dobrych humorach z udanej niedzielnej wycieczki. Nierzadko grała harmonia, mandolina lub bandżo.  

W powojennym Tarnowie z braku mieszkań i pracy panowała ogólna „bida z nędzą”. Ludzie mieszkali w każdej, możliwej do zamieszkania „dziurze” i chwytali się wszystkiego, co mogło dać zarobek. W mojej dzielnicy pełno było sklepów, sklepików, warsztatów, wytwórni i małych składów oferujących nieprawdopodobne jak na dzisiejsze czasy usługi. Przy ulicy Wekslarskiej znajdował się składzik, który miał szyldy: „Darcie pierza” i „Sznury konopne”, co miało oznaczać, że wykonywał usługę w zakresie czyszczenia gęsich (lub kurzych) piór na puch do pierzyn i poduszek oraz oferował sprzedaż sznurów wyrabianych z konopi. Zresztą wytwórnia takich sznurów znajdowała się także w mojej kamienicy, gdzie również miał swój zakład i sklep „czapnik” szyjący męskie nakrycia głowy. Na rogu ulicy Wekslarskiej i Pilzneńskiej Bramy mieścił się znany w całym powiecie sklep Peszaka z elektryką i częściami do motocykli, a później z akcesoriami samochodowymi. Przy ulicy Szerokiej pod nr. 3 mieszkał Edek Pisz, którego ojciec wyrabiał w swoim mieszkaniu różnego rodzaju pędzle i szczotki. Ludzie chętnie jego wyroby kupowali, bo były solidnie zrobione (nie wypadało włosie) i długowieczne. Obok miał swoją pracownię introligatorską Szawica, który wraz z żoną przez długie lata prowadził ten interes. Bardzo często miejscem pracy rzemieślników były ich własne mieszkania. Na Lwowskiej zaraz za nieistniejącą dziś apteką (obecnie salon T-Mobile) miał w mieszkaniu pracownię tapicer Błąkała, który wraz z synami robił tam fotele i kanapy, a znowuż pod numerem 10 w bramie, była mała wytwórnia produkująca lizaki, karmelki i odpustowe cukierki. Jako dzieci często chmarą jak wróble biegaliśmy, do bramy po parę lizaków, które miały (i mają do dziś) niezapomniany smak słodkiego krochmalu. W okolicy było kilka miejsc gdzie wypiekano andruty i wafle do lodów. Najbliższe znajdowały się na Lwowskiej i na Bernardyńskiej. Tam też gromadziła się dzieciarnia po chrupiące, słodkawe skrawki. Można je było także za grosze kupić, ale dzieci ich raczej nie posiadały. W powojennym Tarnowie nie było zwyczaju przeganiania dzieciarni spod takich miejsc. Było chyba normalne, że ku uciesze dzieci a bez szkody własnej dostawały, na pociechę końcówki ciast lub kilka cukierków.


Powszechnym zjawiskiem byli krążący po domach „fachurzy”, którzy wraz ze swoimi warsztatami przenoszonymi na własnych plecach odwiedzali podwórka, place i targowiska. Często słychać było ich nawoływania: „Garnki drutuje, garnki lutuje” albo „noże, noże ostrze”. Ponieważ wszelkie naczynia były drogie, gospodynie domowe chętnie za drobną opłatą korzystały z ich usług. Tu należy wyjaśnić, że drutowało się pęknięte garnki gliniane a lutowało dziurawe garnki blaszane. Fachura czyli spec od ostrzenia noży nosił na plecach ramę z kamiennym kołem do ostrzenia i pedałem do jego napędzania. Pamiętam, że przez jakiś czas chodzili po domach „szmaciarze”, skupujący lub zbierający niepotrzebne części garderoby lub jak wykrzykiwali „stare szmaty”. Odwiedziny takich wędrownych speców były niekiedy przez mieszkańców wyczekiwane, bo to w garnku wypadła dziura, a noże zrobiły się tępe i stanowiły swego rodzaju atrakcję. Kobiety przerywały swoje zajęcia i miały czas na pogawędkę, a dzieciarnia z miejsca oblegała takiego, majstra przyglądając się z uwagą „jak to sie robi”. Jedną z dziecięcych atrakcji byli podwórzowi grajkowie, którzy dość regularnie przychodzili „z koncertami” na nasze podwórko. Często odwiedzał kamienicę harmonista, który grał na „pedałówce”. Był to dość skomplikowany instrument, bowiem harmonista musiał mieć pomocnika do noszenia harmonii, pedałów i stołka, na którym siedział podczas grania. Ale że grał nieźle i znał wiele kawałków odchodził zadowolony z garścią bilonu w kieszeni.                     

Rynek był zbiorowym miejskim targowiskiem, zapchanym furmankami z końmi, straganami i długimi stołami, na których rozkładany był towar. W dni targowe zjeżdżali się  chłopi z okolicznych wsi, którzy swoimi wozami zapychali miasto na długi czas. Przy ulicy Franciszkańskiej pod ,czwórką stał popularny wśród dzieciarni zakład przetwórstwa owocowego, tak zwana „marmuladziarnia” w którym obok przetwórni prowadzony był skup owoców. Przed budynkiem ustawiały się długie kolejki furmanek z jabłkami, gruszkami, śliwkami i tym podobne, które tarasowały dawny plac Sprawiedliwości (!) i ciągnęły się aż za most nad Wątokiem. Podczas jednego z takich skupów otrzymałem od woźnicy duże dorodne jabłko, które wymieniłem na małego kota, którego jakaś kobieta chciała utopić w Wątoku. Kot Wojtek, choć psocił przez długie lata, mieszkał z nami. W pokoju pod oknem stał na kwietniku okazały filodendron, który miał długie, sięgające niemal do podłogi odrosty. Po nich to Wojtek wspinał się na parapet okna, aż kiedyś w końcu roślina nie utrzymała ciężaru i kwietnik z donicą, kwiatem i kotem znalazł się na podłodze. Filodendron się połamał, donica się rozwaliła a kot schował się przed gniewem Ojca i długo nie przechodził  do domu.


Warto wspomnieć, że po przeciwnej stronie „marmuladziarni” w budynku pod nr 3 mieszkał słynny w tamtych czasach brukarz tarnowski Molczyk znany z tego, że jako jeden z lepszych fachowców wyłożył kostką granitową wszystkie ważniejsze place i ulice Tarnowa. Natomiast przy ulicy Bernardyńskiej w budynku naprzeciw kościoła miał swoje lokum znany handlarz odpustowy Witek, który w głębi podwórka trzymał osiołka i nad wyraz spokojnego konia, Kubę. Rozwoził tym, Kubą pieczywo po mieście, gdy tymczasem osiołek chodził sobie luźno za wozem. Przy ulicy Szerokiej pod nr 4 mieściła się znana piekarnia Bronisława Świerada, gdzie Witek podjeżdżał swoim zaprzęgiem i brał stamtąd chleb do rozwiezienia. W tym czasie, gdy był w środku i nas nie widział próbowaliśmy bez powodzenia dosiadać tego osła, co zwykle kończyło się na bolesnym kopnięciu przez wierzgającego, zniecierpliwionego zwierzaka. Kiedyś dostałem takiego kopa w samą klatkę piersiową i jak pamiętam długo nosiłem ślad po jego kopycie. W tym samym budynku miał swoją, ciastkarnię Jan Świerad, do którego chodziliśmy na lody. Firma ta istnieje nadal i jest znana ze swoich wyrobów nie tylko w Tarnowie.                       

Przy ulicy Bernardyńskiej pod nr 23 ciekawość naszą wzbudzał trzykołowy pojazd nazywany „hulajnogą”, który stał przed warsztatem szklarskim i należał do założyciela firmy Eugeniusza Pokornego. Był to niemiecki motocykl marki „Framo”, który miał jedno koło z przodu i zamontowaną na tyle pojazdu skrzynię służącą do przewożenia szkła i kitu. Do pana Pokornego też zachodziliśmy, zwłaszcza gdy potrzebne nam były do szkoły, na prace ręczne różnych wymiarów szkiełka i kit. Jak sięgam pamięcią zakład szklarski Eugeniusza Pokornego należy do jednych z najdłużej działających firm w dzielnicy i z tego też względu wart jest odnotowania.



Obecnie właścicielem zakładu jest Wojciech Pokorny, który tak przedstawia historię swojego rodu i firmy: „Ród Pokornych wywodzi się z czeskich Moraw, skąd na początku XX w. przyjechał do Tarnowa, do powstającej huty szkła Sanguszki mój pradziadek Franciszek Pokorny - hutnik szkła, jeden z 12 braci równie jak on morawskich hutników. Pradziadek Franciszek zamieszkał w Zbylitowskiej Górze, gdzie w 1905 r. przyszedł na świat Eugeniusz, przyszły założyciel zakładu szklarskiego. Do wybuchu wojny dziadek Eugeniusz mieszkał z rodziną przy ulicy Paderewskiego i pracował jako urzędnik pocztowy. W 1940 r., w budynku przy ulicy Bernardyńskiej 23 założył swoją firmę „Glas und Zement Handlung  – Skład szkła i cementu”. Za zgodą niemieckich władz okupacyjnych pomieszczenia w budynku wynajął od Żyda Ameisa, który wcześniej miał tam swój zakład krawiecki i szwalnię. Pod groźbą kary za niewykonanie zarządzenia, na drzwiach składu musiał mieć tabliczkę informującą po niemiecku i po polsku, że jest to „Firma Chrześcijańska - Arisches Unternehmen”. W kontaktach z Niemcami niewątpliwie pomogła dziadkowi doskonała znajomość języka niemieckiego, a także małżeństwo z moją babcią Austriaczką Elfrydą z domu Szubert. Zdarzyło się, że jeden z pracowników zakładu doniósł do policji niemieckiej, że dziadek nielegalnie bez odpowiednich uprawnień wykonuje usługi szklarskie dla okolicznej ludności. Na szczęście tym razem skończyło się na groźbach i na tym, że został przymuszony do zdania egzaminu na dyplom mistrza szklarskiego, który otrzymał w Krakowie w 1942 r. Niestety w tym samym roku jesienią został  przez gestapo aresztowany i wywieziony do obozu w Oświęcimiu. Po powrocie z obozu koncentracyjnego w 1946 r. rozpoczął dziadek Eugeniusz starania o przydział dawnego lokalu pod warsztat szklarski, który w końcu udało mu się w całości odkupić w 1947 r. od właścicielek nieruchomości sióstr: Idy, Adeli i Bronisławy Ameisów. Od tego roku zakład pieczętował się nazwą ,,Szklarnia i wyrób kitu, Eugeniusz Pokorny, Tarnów, ul. Bernardyńska 23, telefon 231” Na początku lat 50. Eugeniusz Pokorny został przedstawicielem Jasielskich Fabryk Szkła i miał prawo do rozprowadzania ich wyrobów na cały kraj. Na początku lat 60. w szklarni dziadka wybuchł pożar spowodowany zapaleniem się mieszarki do produkcji kitu. Wprawdzie źródło ognia było rozpoznane a straty spowodowane pożarem były niewielkie, mimo to służby dochodzeniowe peerelowskiej Milicji Obywatelskiej nękały dziadka niekończącym się dochodzeniem i przeprowadzały szczegółowe rewizje w pomieszczeniach warsztatu i w prywatnym domu w Zbylitowskiej Górze. Pomimo szykan zakład nie zaprzestał swojej działalności usługowej, przez lata pracy mistrz szklarski Eugeniusz Pokorny wyszkolił wielu specjalistów, którzy później zakładali swoje warsztaty szklarskie a niektórzy z nich funkcjonują do dziś. Po śmierci Eugeniusza Pokornego w 1977 r. firma przechodziła z ojca na syna. Na krótko właścicielem zakładu została jego żona Elfryda a następnie syn Antoni. W 1989 r. zakład szklarski przy ulicy Bernardyńskiej 23 przejął Wojciech Pokorny.”[7] 

Warto dodać, że pan Wojciech jest miłośnikiem militariów z okresu II wojny światowej i chlubi się tym, że jego drugi dziadek ze strony matki - Franciszek, był żołnierzem legionowym i chorążym w 16. Pułku Piechoty Ziemi Tarnowskiej.

Papierosy i tytoń palacze kupowali w „budkach”, które były pierwowzorem znanych później kiosków z papierosami. Były to betonowe słupy ogłoszeniowe, w środku których urządzony był mini sklepik z wyrobami tytoniowymi. Sklepik taki posiadał drzwi z małym oknem i parapetem, przez które sprzedawca podawał towar. W takim kiosku można było kupić papierosy, tytoń, machorkę (tytoń gorszej jakości), tabakę, bibułki do tak zwanych „skrętów”. Na parapeciku wykładane były luzem do sprzedania na sztuki papierosy gorszej marki, a także kolorowe szklane lufki, cygarniczki do papierosów oraz gazety. Popularnymi markami papierosów były: „Żeglarze”, „Płaskie”, „Mocne”, „Wawele”, „Belwedery” oraz „Wczasowe” i „Giewonty”. Później wprowadzono nowe nazwy dla tych samych papierosów jak: „Radomskie” i „Sporty”. Palacze - koneserzy mogli wybierać między markami: tymi, które produkowane były w Krakowie i tymi produkowanymi w zakładach tytoniowych w Radomiu. Podobno ze względu na jakość tytoniu radomskie były lepsze.         

Z tego co pamiętam tego typu trafiki z wyrobami tytoniowymi stały na Lwowskiej, na Kołłątaja przy Placu Drzewnym, na Burku i na Krakowskiej. Jerzy Dumoń opowiadał, że na ulicy Lwowskiej budkę taką prowadził niejaki Świętochowski, który mieszkał obok w bramie pod nr 4. Miał on zwyczaj, że w Nowy Rok pierwszy klient otrzymywał od firmy papierosy lub tytoń za darmo. Ponieważ mama Jurka namiętnie paliła „Żeglarze” już od bladego świtu pilnował z okna swojego mieszkania kiedy Świętochowski wyjdzie z bramy i otworzy swój interes. Wtedy jak powiada Jurek: ,,popędziłem na złamanie karku po schodach z II piętra żeby być przed innymi i zdążyłem. Byłem pierwszy, a grajcary miałem dla siebie”[8].        

Na rogu ulicy Szerokiej i  Lwowskiej było gruzowisko, jak wieść niesie, po pomyłkowo zbombardowanym przez rosyjski kukuruźnik niewysokim domu. Nie wiadomo dokładnie jak to było, ale jedna z wersji tak przedstawia to zdarzenie: w końcówce wojny sowieci mieli zamiar przeszkodzić wycofującym się od wschodu Niemcom w przemarszu przez miasto Tarnów. Jeden z samolotów miał zrzucić bombę na punkt u zbiegu ulic: Szerokiej, Wałowej i Lwowskiej, ale pilot nie trafił i bomba rozwaliła nie to co trzeba. Pikanterii dodaje ogólnie krążąca fama, że tym rosyjskim pilotem miała być kobieta. Prawdą jest natomiast, że plac ten odgruzowywali około 1950 r. junacy z SP (Służba Polsce). Przez kilkadziesiąt lat źle zagospodarowywany, dzisiaj jest miejscem odpoczynku i przyciąga ładnie urządzonym zielonym skwerem.         

płk Zbigniew Radoń

Bibliografia

Opracowania:
1. Hebda M., Ziemia Tarnowska, Kraków 1965

Fotografie

1. Kamienica przy ulicy Brama Pilzneńska 3 (fot. Jarosław Zbrożek).
2. Zaświadczenie o zamieszkaniu oraz wysokości stawki czynszowej z 1946 r. (ze zbiorów Zbigniewa Radonia).
3. Przydział mieszkaniowy tymczasowy z 1946 r. (ze zbiorów Zbigniewa Radonia)
4. Ulica Brama Pilzneńska (fot. Jarosław Zbrożek).
5. Budynek dawnego internatu żeńskiego tarnowskiego Liceum Technik Plastycznych (fot. Jarosław Zbrożek).
6. Zegar słoneczny na budynku dawnego internatu żeńskiego tarnowskiego Liceum Technik Plastycznych (fot. Jarosław Zbrożek).
7. Autor z matką w ogródku jordanowskim w miejskim Parku Strzeleckim (ze zbiorów Zbigniewa Radonia).
8. Skrzyżowanie ulic Wałowej, Lwowskiej, Brama Pilzneńskiej i Szerokiej (fot. Jarosław Zbrożek).
9. Budynki dawnej „marmuladziarni” (fot. Jarosław Zbrożek).
10. Eugeniusz Pokorny (z lewej) przed budynkiem swojej firmy (ze zbiorów Wojciecha Pokornego).
11. Szklarnia „Eugeniusz” (fot. Jarosław Zbrożek).
                                   
[1] Przy czym według dawnej pisowni była to ul. Pilźnieńska Brama.
[2] Na podstawie ustnej relacji Jerzego Dumonia.
[3] Przydział mieszkaniowy tymczasowy z dnia 21 III 1946 nr 7023/46.
[4] M. Hebda, Ziemia Tarnowska, Kraków 1965, s. 52.
[5] Na podstawie ustnej relacji Pawła Skrabota.
[6] Przy czym obecnie ulica ta jest przedłużeniem ulicy Franciszkańskiej.
[7] Na podstawie ustnej relacji Wojciecha Pokornego.
[8] Na podstawie ustnej relacji Jerzego Dumonia.