Gdy przygoda staje się nauką... (wywiad z dr. Markiem Smołą)


Rozmowa z dr. Markiem Smołą, nauczycielem historii w IV LO, o filatelistycznej pasji. Rozmawiała Lucyna Bielatowicz.

Lucyna Bielatowicz: Pedagog, historyk, filatelista… Człowiek wielu pasji. Która była pierwsza, a która jest najważniejsza?

Marek Smoła: Biorąc pytanie dosłownie – pierwsza była filatelistyka. Pedagogiem chyba jednak się urodziłem i spełniam się w tej roli twórczo. Historyk zaś… – ta pasja rośnie i owocuje, absolutnie pozwalając się rozwijać. Wielką frajdę sprawia mi przy okazji możliwość połączenia tych pasji w pisaniu o filatelistyce z poziomu historii, a następnie wyłożenia tego słuchaczom w sposób na tyle przystępny, by dać możliwość przypomnienia tegoż hobby (w przypadku starszych), bądź złapania bakcyla (w przypadku młodszych).

L. B.: Od kiedy interesuje się Pan filatelistyką? Jak zaczęła się Pan „przygoda” ze znaczkami?

M.S.: Byłem w czwartej klasie szkoły podstawowej, gdy po raz pierwszy otrzymałem zestaw polskich znaczków (był rok 1979), m.in. z samochodami, co na pewnym etapie „rusza” chyba każdego chłopaka. Nieprzerwanie od tylu lat „zbieram” znaczki, choć to nie jest najwłaściwsze słowo. Przygoda stała się właściwie nauką, bo kolekcjonerstwo znaczków traktuję jako podstawę do prowadzenia badań nad nimi i ich opisywania. To „wyższa szkoła jazdy”, ale tym bardziej daje wiele satysfakcji.

L.B.: Pierwszy znaczek, pierwszy klaster… Ile ich jest dzisiaj? Jak obszerna jest Pana kolekcja?

M.S.: Pierwszy znaczek, jaki w ogóle zapamiętałem to „Szczerbiec” z polskiej serii poświęconej obiektom muzealnym. Tak bardzo chciałem go mieć, że odrywałem „na sucho” z widokówki i uszkodziłem. Wtedy jednak nie to było najważniejsze, a fakt, że w ogóle był „mój”. Pierwszy klaser to natomiast patent mojej mamy, która nauczyła mnie – pamiętając swoje dzieciństwo – jak ze zwykłego zeszytu przygotować zakładki do przechowywania znaczków. Z jednej strony trudno było kupić klaser, z drugiej nie były wcale takie tanie.Dzisiaj ta kolekcja może chyba imponować liczbami. Prawie sto klaserów, blisko 130 tys. sztuk znaczków. To tylko część kolekcji, do której trzeba doliczyć karty pocztowe i koperty z autentycznego obiegu pocztowego i kolekcjonerskie, tzw. FDC. Liczby nie są tu zresztą najważniejsze. Jest to efekt trwającego od 35 lat świadomego kolekcjonerstwa, ale wiele z tych znaczków posiadam w dużej liczbie egzemplarzy. Nawet najbardziej pospolite znaczki mogą bowiem różnić się od siebie papierem, nasyceniem koloru farby drukarskiej, znakiem wodny papieru, czy miarą ząbkowania. I po drugie – 90% tych walorów pochodzi z autentycznego obiegu, są to więc znaczki stemplowane. Tu zwracam uwagę, że pierwotnie tylko takie kolekcjonowali „markomaniacy”, jak pierwotnie, jeszcze w XIX wieku, nazywano filatelistów.

L.B.: Czy w Pana kolekcji znajduje się jest egzemplarz, który jest dla Pana wyjątkowo ważny? Nie mam tu na myśli jego wartości finansowej, lecz emocjonalną lub związaną z historią jego „zdobycia”.

M.S.: Rzeczywiście, wartość finansowa nie świadczy wcale o wartości samego znaczka. Nauczycielska pensja nie pozwala zresztą na śledzenie aukcji filatelistycznych wziętych domów handlowych. Nie wskażę jednego znaczka, który jest dla mnie cenny. Jeden mogę uznawać za najciekawszy tematycznie (może seria znaczków ilustrowana portretami władców Polski Matejki), inny za najładniejszy (przepiękne ostatnio wydawane znaczki ukazujące zabytkowe organy), za interesujący z powodu techniki wykonania (drukowany na srebrnej folii znaczek z podobizną Jana Pawła II). Mam również sentyment do – o zgrozo! – znaczka fałszywego, który trafił w moje ręce z przesyłki nadanej w Mińsku Mazowieckim. Jako pierwszy opisałem to fałszerstwo w polskiej prasie filatelistycznej.

L. B.: Często można usłyszeć, że filateliści to ginący gatunek… Ile jest w tym prawdy?

M.S.: Rodząca się w XIX wieku filatelistyka była początkowo sztuką elitarną. Korespondencję prowadzili mimo wszystko nieliczni, najczęściej jednak z kręgów intelektualnych, bądź urzędniczych i przedsiębiorczych. Po drugiej wojnie światowej, przynajmniej w Polsce, próbowano urzędowo „umasowić” filatelistykę. W 1985 roku Polski Związek Filatelistów liczył blisko 300 tys. członków, a w każdym większym zakładzie pracy było koło filatelistyczne. Liczba filatelistów niezrzeszonych była trudna do ustalenia. Dzisiaj tych pierwszych jest może ok. 6 tys., ale z roku na rok wskaźnik ten szybko się obniża – naturalne prawa dają tu znać o sobie. Ilu jednak ludzi w Polsce zbiera znaczki – nie wiadomo. Co istotne, podobne tendencje występują także w innych, bogatszych, społeczeństwach.

L.B.: Co stanowi o wartości rynkowej znaczka? Rok wydania, limitowana edycja, próbna seria? A może… błędy, np. miejscowy brak koloru czy ząbków, nieprawidłowo napisany skrót…

M.S.: Może to dziwić laika, ale ani temat, ani kraj wydania, właściwie także nie rok wydania. Jest wiele starych znaczków, których wartość to kilka groszy (!), często zaś nowe wydania robią furorę cenową. Ma pewien wpływ tzw. limitowalność edycji – im mniejszy jest nakład, tym wyższej należy spodziewać się ceny. O wartości decyduje również odmiana wydawnicza – z reguły droższe są znaczki tzw. cięte, czyli bez ząbków. Hitami cenowymi są jednak znaczki – i to także jest paradoks – które nigdy nie powinny dostać się do obiegu pocztowego, czyli znaczki w błędami (brak jednego z kolorów lub druk odwrotny, całkowicie inna niż wynikająca z zatwierdzonego projektu barwa, czy inne defekty powstały w procesie produkcji, które z założenia powinny być eliminowane).

L.B.: Jak często Tarnów gościł na znaczkach pocztowych? Jakie motywy pojawiają się najczęściej?

M.S.: Wśród wielu miast w Polsce, powiedzmy średniej wielkości, ma Tarnów mało szczęścia, jako temat edycji filatelistycznych. Właściwie tylko jeden raz (!) pokazano na znaczku pocztowym obiekt związany z Tarnowem – ratusz i to w 1958 roku. Podobizna kościoła MB Fatimskiej znalazła się na marginesie (właściwie niewielu używa tej części znaczka pocztowo) bloku z 1987 roku, gdy Ojciec św. był w Tarnowie. Kilkakrotnie pokazano gen. Bema i Witosa (choć ten mało jest „tarnowski”). Tylko dzięki inwencji tarnowskich filatelistów, co jakiś czas pojawiają się kartki pocztowe, czy tzw. datowniki okolicznościowe, ukazujące elementy tarnowskiej architektury, techniki, czy ludzi związanych z miastem.

L.B.: Czy możemy określić, kiedy pojawił się pierwszy znaczek pocztowy związany z Tarnowem?

M.S.: Tak, i to w kontekście 100-lecia niepodległości ma tym większe znaczenie. W 1918 roku, w listopadzie i grudniu, kiedy na ziemiach polskich używano jeszcze znaczków krajów zaborczych, lokalni pocztowcy podjęli decyzję o tzw. „unarodowieniu” znaczków austriackich, na których przystawiano ręcznie stemple z orłem w koronie, następnie orłem bez korony, a wreszcie nadrukowywano (w drukarni Jelenia) napis Rzplita Polska. Co ciekawe, używano ich pocztowo (posiadamy w Tarnowie kilka takich przesyłek), ale większość tych walorów wykupili kupcy z zagranicy. Już w 1920 roku w Polsce były nie do zdobycia. Znaczków tych, w różnych nominałach od 1 halerza do 10 koron, było łącznie 80. Co ważne, do niedawna kilkunastu z nich w ogóle nie znaliśmy. Dzięki pewnym badaniom historycznym udało się jednak stwierdzić ich istnienie i powiększyć katalog znaczków tarnowskich.

L.B.: Czy są, a jeśli tak, to gdzie są dostępne do oglądania kolekcje znaczków dedykowane Tarnowowi?

M.S. Tarnowscy filateliści, Stanisław Bem, Wojciech Chwastowski i zmarły niedawno Marian Rawiński, posiadają cenne kolekcje znaków pocztowych związanych z Tarnowem od końca XVIII wieku, przy czym te najstarsze do koperty, bądź listy stemplowane pieczęcią z napisem TARNOW już w czasach austriackich. Prezentują je na wystawach filatelistycznych, organizowanych w kraju i poza granicami. Paradoksem jest to, że największy zbiór znaczków z 1918 roku opisanych wyżej znajduje się w rękach jednego ze śląskich filatelistów, który gromadził je ponad 20 lat. W ubiegłym roku zaoferował sprzedaż tej kolekcji miastu Tarnów. Prowadzone były rozmowy z udziałem przedstawicieli Rady Miejskiej, Wydziału Kultury, Muzeum Okręgowego, ale w „pierwszym niepodległym” nie znaleziono środków finansowych na jej zakup. Owocem miało być dodatkowo sfinansowane przez tegoż pasjonata wydawnictwo albumowe poświęcone tym znaczkom. Szczęśliwie tylko udało mi się uzyskać skany niektórych walorów tego bogatego zbioru, dzięki czemu nasza wiedza o tych znaczkach jest większa. Ale to wszystko. Mam nadzieję, że kiedyś uda się to opisać, ale opinia publiczna Tarnowa generalnie nic o tych znaczkach nie wie.

L.B.: Kilkadziesiąt lat temu, kolorowy znaczek rozjaśniał szarą codzienność PRL-u. Dziś e-maile wypierają tradycyjną korespondencję...

M.S.: Znaczki pocztowe wprowadziła poczta brytyjska, chcąc ujednolić zasady finansowej obsługi korespondencji. Taka była wówczas potrzeba. Od wprowadzenia pierwszego znaczka mija prawie 180 lat, czasy się zmieniły, środki komunikacji społecznej rozwinęły się ostatnio bardzo, a przecież i e-mail staje się powoli zbyt długim tekstem i pewnie wyprą go z czasem inne komunikatory. Można oczywiście żałować, że sam artystyczny wymiar znaczka odchodzi powoli w niebyt, ale z drugiej strony…

L.B.: Przewodniczy Pan zarządowi tarnowskiego okręgu Polskiego Związku Filatelistów. Kiedy organizujecie Państwo spotkania, aby osoby zainteresowane filatelistyką mogły do Państwa dołączyć?

M.S.: W Tarnowie działa kilka kół PZF, w tym jedno w Grupie Azoty. Kontakt najlepiej „złapać” przez sklep na ul. Żydowskiej, gdzie pracuje jeden z najbardziej zasłużonych tarnowskich filatelistów pan Wiesław Kaczmarczyk. Pracujemy też z uczniami, w IV Liceum i SP 17 istnieje grupa zapalonych „zbieraczy” znaczków, którzy bawią się także w projektowanie znaczków i kartek pocztowych. Zapraszam też każdego, kto chciałby pomóc w organizacji wystawy filatelistycznej, jaką organizujemy jesienią w związku – a jakże – ze stuleciem Niepodległości.

Fotografie

1. Marek Smoła – (fot. Paweł Topolski).